Ustawa Kai Godek "Stop LGBT" może przynieść nie tylko zakaz marszów równości, ale i powrót policji obyczajowej, kontrolującej seksualne zachowania obywateli. Takie rozwiązania funkcjonowały przecież w państwach zachodnich jeszcze w latach pięćdziesiątych XX w., do czasu rewolucji obyczajowej. Takie rozwiązania miały też miejsce w dwudziestowiecznych totalitaryzmach: faszyzmie i komunizmie, które kontrolowały zachowania obywateli we wszelkich sferach: gospodarce, polityce i kulturze z życiem seksualnym włącznie. Nawet prywatne mieszkanie nie było wystarczającym azylem dla jednostki, bo państwo totalitarne miało prawo kontrolować, nie tylko z kim i jak kto śpi, ale także, co czyta, co ogląda i o czym rozmawia.
Czy projekt demokracji nieliberalnej Kaczyńskiego także zmierza w tym kierunku? Mamy wszelkie podstawy, by twierdzić, że tak właśnie jest. Jest już kara więzienia za aborcję, parlament proceduje kary za nieheteronormatywność. Jak je uchwali, pewnie wprowadzi kary za niechodzenie do kościoła, za ateizm, za uprawianie sztuki awangardowej, za słuchanie zdegenerowanej muzyki, za czytanie zakazanych książek (odpowiedni indeks wszak już istnieje), za domaganie się demokracji i wolności.
Brzmi absurdalnie? Surrealistycznie? Dla mnie nie. Połowę życia przeżyłem w takich warunkach. I nie była to żadna sociological-fiction, lecz realna rzeczywistość realnego socjalizmu. Podobnie jest dziś. Jesteśmy w Polsce świadkami rozwoju nowej postaci totalitaryzmu — totalitaryzmu narodowo-katolickiego. Co prawda nie wierzę w jego powodzenie, myślę, że cały ten projekt wkrótce runie jak domek z kart, bo władza stetryczałego szaleńca, który się okrzyknął zbawcą narodu, wisi już tylko na włosku, ale równie dobrze może jeszcze potrwać kilka lat i jak rak jeszcze bardziej się uzłośliwić. Oby nie. Obyśmy nie musieli — tak jak się mówi o dwudziestoleciu międzywojennym — mówić o trzydziestoleciu międzytotalitarnym.
JERZY KRUK