Komunizm jednak wiecznie żywy
Wyobraźmy sobie, że komunistyczna inżynieria społeczna jest realizowana w zupełnie innych okolicznościach niż sowiecki totalitaryzm: bez przemocy i terroru. Wtedy okazuje się, że równościowy projekt „na miękko” jest wprowadzany właśnie dziś w warunkach zachodniej demokracji liberalnej.
Choć od formalnego zgonu PRL dzieli nas już blisko 30 lat, to spór o komunizm wciąż powraca w polskiej debacie publicznej. Nieustannie czkawką wracają patologie transformacji ustrojowej: brak gruntownego rozliczenia władzy ludowej i stworzenie jej prominentnym przedstawicielom dogodnych warunków, żeby mogli się komfortowo odnaleźć w nowej rzeczywistości.
A jednak jeśli komukolwiek z opiniotwórczych osób w Polsce – również tym, które do samego końca działały w kierownictwie PZPR – zadane zostanie pytanie o ocenę komunizmu, wówczas odpowiedź zwykle będzie negatywna. Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach. Ktoś oznajmi, że system był podły, ale przecież ludzie, którzy uwierzyli w szczytne hasła, kierowali się szlachetnymi pobudkami. Ktoś inny nie będzie niuansował i poprzestanie na jednoznacznie negatywnym sądzie. Tak czy inaczej panuje powszechne przekonanie, że miejsce komunizmu jest na śmietniku historii.
Czy jest zatem sens wracać do encykliki Piusa XI „Divini Redemptoris” z roku 1937? Po co zaprzątać sobie głowę dokumentem w swoim czasie ważnym – bo dotyczącym tego, co jego autor nazwał „ateistycznym komunizmem” – lecz z dzisiejszej perspektywy odnoszącym się do problemów przebrzmiałych?
Redakcja kwartalnika „Christianitas” uznała jednak, że „Divini Redemptoris” warto na nowo przemyśleć. W najnowszym numerze czasopisma (74/2018) ukazał się nowy przekład encykliki autorstwa Lecha Szyndlera. Jest też poświęcony jej blok ciekawych tekstów. I właśnie w jednym z nich redaktor naczelny pisma Paweł Milcarek formułuje zdanie, które może być kluczem pomocnym w zgłębieniu aktualności „Divini Redemptoris”. Brzmi ono: „Każdy krok na drodze do utożsamienia istoty komunizmu (i nazizmu?) z samą zorganizowaną eksterminacją lub opresją oddala nas od zrozumienia rzeczywistej, radykalnej natury systemu”.
Na czym zatem polega problem? Potępienie ideologii komunistycznej obejmuje zazwyczaj środki, którymi posługiwali się jej praktycy, a nie przyświecające im cele. Tymczasem sprowadzanie tkwiącego w tej ideologii zła do okrucieństwa gułagów to przejaw naiwności i intelektualnego prostactwa.
Owszem, realizacja komunizmu pochłonęła dziesiątki milionów ofiar. Zaś wielu ludzi, którym udało się przeżyć totalitarny koszmar (nie tylko w gułagu), miało za sobą straszliwe doświadczenia, takie jak głód i tortury, które zniszczyły ich życie. I tego faktu nie można bagatelizować. Zwłaszcza że drastyczna przemoc na masową skalę włącznie z akceptacją ludobójstwa była nieodłączną cechą uprawiania polityki przez komunistów w różnych miejscach świata. Reżimy, które oni ustanawiali, angażowały osoby o szczególnie zwyrodniałych skłonnościach.
Sednem komunizmu nie są jednak bestialskie metody jego fanatyków, lecz marzenia o nowym wspaniałym świecie. Marzenia te przenika bowiem antropologiczne kłamstwo. I właśnie tej kwestii dotyczy „Divini Redemptoris”.
Pius XI wiedział o krwawym obliczu dyktatury bolszewików. Zbrodnie czekistów traktował jako skutek czegoś, co spotykało się z życzliwym zrozumieniem, a nawet z entuzjazmem wielu twórców kultury w krajach zachodnich. Chodziło o koncepcję człowieka i społeczeństwa, na której opierała się ideologia komunistyczna.
W „Divini Redemptoris” czytamy między innymi: „skoro komuniści głoszą całkowitą równość, to muszą zanegować każdą władzę i autorytet, zarówno te pochodzące od Boga, jak i władzę oraz autorytet rodziców. A to dlatego, że, jak twierdzą, cokolwiek wiąże się z władzą i posłuszeństwem, to pochodzi ze społeczeństwa jako swego pierwszego i jedynego źródła”.
W innym fragmencie Pius XI stwierdza: „(…) komunizm odrzuca związki małżeńskie, złączone więzami moralnymi i prawnymi, które nie zależą ani od jednostek, ani od społeczności, i odrzuca ich nierozerwalne trwanie. Zdaniem komunistów kobieta nie jest związana w żaden szczególny sposób ze swoją rodziną czy domem. Ponieważ głoszą zupełne uwolnienie kobiety spod opieki męża, tak samo odrywają ją od męża i wychowania dzieci, aby zmusić do udziału w działalności publicznej i procesie produkcji, na wzór mężczyzn. Troskę o rodzinę kobiety i jej potomstwo przenoszą na społeczność obywatelską. Podobnie też pozbawia się rodziców władzy wychowania potomstwa, którą jako przynależną jedynie społeczności rodzice mogą wykonywać tylko w jej imieniu i na mocy upoważnienia przez nią”.
Papież w encyklice opisywał nie tylko ideologię, ale i to, co w praktyce dotykało mieszkańców Związku Sowieckiego (wiedzę na ten temat dostarczał mu tajnie pełniący swoją posługę administrator apostolski Moskwy, biskup Pie Eugéne Joseph Neveu).
Ważnym elementem polityki czerwonego imperium od początku była dekonstrukcja rodziny. Bolszewicy mieli z czego czerpać ideologiczne uzasadnienie dla „wyzwalania” dzieci i kobiet ze struktur „burżuazyjnego” społeczeństwa. Mogli sięgać choćby do rozprawy Fryderyka Engelsa „O pochodzeniu rodziny, własności prywatnej i państwa”.
Autor porównywał w niej relacje mąż – żona do stosunków między kapitalistami a proletariatem. Wieszczył, że wraz z uspołecznieniem środków produkcji, pojedyncza rodzina nie będzie się już musiała martwić o swoje przetrwanie, bo bezpieczny byt zagwarantuje jej komunistyczne państwo. W rezultacie kobieta się wyemancypuje od pętających ją patriarchalnych uwarunkowań ekonomicznych, a opieka nad dziećmi stanie się sprawą całego społeczeństwa, które otoczy opieką wszystkie dzieci – zarówno ślubne, jak i nieślubne.
A teraz wyobraźmy sobie, że komunistyczna inżynieria społeczna jest realizowana w zupełnie innych okolicznościach niż sowiecki totalitaryzm: bez przemocy i terroru, a więc tego wszystkiego, co charakteryzowało bolszewicką kulturę polityczną. Wtedy okazuje się, że równościowy projekt „na miękko” jest wprowadzany właśnie dziś w warunkach zachodniej demokracji liberalnej. Jego zwolennicy zaś są wśród ludzi piętnujących sowiecki komunizm za masowe mordy i doprowadzenie wielu narodów do nędzy.
Połączenie mechanizmów rynkowych z programami socjalnymi rozwiązało ogrom problemów podnoszonych niegdyś przez marksizm. Ale są też sprawy nierozwiązane. Zachodnie liberalno-demokratyczne państwo wchodzi w rolę obrońcy grup „wyzyskiwanych” już nie przez kapitalistyczną gospodarkę, lecz przez „moralną większość”. Teraz bój nie toczy się o równość żołądków, lecz o równość różnych stylów życia – żeby żaden z nich nie był negatywnie wartościowany.
A zatem jedna rzecz pozostaje od 150 lat – od czasów, w których rodził się marksizm – niezmienna. To dążenie, żeby człowiek zastąpił Boga i nieustannie odkrywał prawa dziejów – po to, żeby sam mógł stanowić o normach moralnych i społecznych.
Tyle że prędzej czy później zostanie obnażony fałsz antropologii leżącej u podstaw komunizmu. „Wolność” od autorytetów i społecznych hierarchii nie czyni bowiem człowieka zdolnym do budowy raju na ziemi. Wręcz przeciwnie, opowiadanie się po stronie grup dyskryminowanych i wyzyskiwanych przeciw grupom dyskryminującym i wyzyskującym kończy się tym, że jedne z drugimi zamieniają się rolami, a nie stają się sobie równe.
Dziś państwo będące taranem tęczowej rewolucji, walczy nie o równouprawnienie mniejszości seksualnych, lecz o to, żeby ich – często samozwańczy – reprezentanci decydowali, jakie poglądy są dopuszczalne w przestrzeni publicznej.
Sednem ideologii komunistycznej jest radykalne pojmowanie równości. Ono zaś umościło sobie miejsce w europejskim dyskursie publicznym. I pozostaje także mocno obecne w umysłach wielu osób, które są przekonane, że 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm.
– Filip Memches
https://tygodnik.tvp.pl/43130381/komunizm-jednak-wiecz...