Grzegorz Stanulewicz ·
1 min
·
Baśnie Jarosława - "Topinambur książę ziemniaków"
Był rok 1998, leśną ścieżką kroczył wuc Jarosław (wówczas jeszcze ćwierć wuc). Stawiał swe kroki pewnie, gniotąc ściółkę leśną, tratując runo i mech a nader wszystko
zaznaczając połacie drzew do wycięcia. To one przesłaniały mu horyzonty przyszłej władzy. Gdy tak szedł, usłyszał lament. Kucnął więc przerażony, co ma w swym
zwyczaju i spod pnia, począł obserwować kto łomot zbiera. Ku jego zdumieniu, okazało się, iż to dzieci i starcy wygłodniali, wychudzeni, nędzą toczeni, zbierają nie baty, lecz
liście sałaty i bulwy topinambur. Nazwa tego ostatniego zbyt zawiłą dla Jarosława była, zatem władza sobie zażyczyła by imię zmieniła. Tym samym, po 24 latach, świński chleb
ziemniakiem ochrzczony został by misji nowej sprostał. Blisko ćwierć wieku od pamiętnej wyprawy Jarosława wielkiego - krępego do lasu, wuc sięgnął do odmętów swej wypaczonej
psychiki i krzyknął w Kołobrzegu: to nie ludzie, to dziki!!!! I ruszyła lawina śnieżnych kalumnii oraz gromów kulawego rozumu, próbująca wyłowić głodujących spośród ludzi tłumu.
Jakoś tak się wszystko pomieszało, że głupotą wodza, dziki z lasu przegnało stado leśników, idących z ziemniakami do paśników. Dzik szczerze tym wszystkim zdziwiony patrzył tylko,
czy któryś idiota z ambony, strzelać nie pocznie, nim truchło nie spocznie. "Widziałem to na własne oczy" - powtarzał wuc, który ku mównicy kroczy - "Widziałem ludzi głodem toczonych
, liberalną polityką zniszczonych, którzy z ziemi ziemniaki wyciągali i w łupinach zjadali". Tu brawa wielkie po sali skromnie wypełnionej się rozlały, niczym wcześniej mocz, którego
nie trzymał wuc mały. "Ci ludzie w chorobie i trudzie, przecierkę z kartofli robili i tak żołądki swe wypełnili. Widziałem też dziki, wściekle ujadające zza krzaków, których piana toczona
przez Niemca wtłoczona, zgrozę siała, lecz dziewczynka z kotwicą mała, odwagą się wykazała i z ziemniaków z ziemi, placki po węgiersku przyrządzała. Stąd nasza przyjaźń i sojusz z
Orbanem, którego danie wyborne, było nieba stanem". Sala zawrzała: Jarosław!!! Jarosław!!!! a klakierzy tabliczki tylko zmieniali, by się ludzie rytmicznie zmieniali. Wuc znowu głos
zabrał, niczym godność i przyszłość Polaków; "Ja stałem tu gdzie wtedy, dziki tam gdzie stało ZOMO. To było w 1998 roku, ale pamiętam swój krok po kroku, oddech po oddechu,
bąka po wydechu. Te dziki, wystrzelać kazałem i ludziom uprawy oddałem, bo się nad niedolą ich ulitowałem. Odtąd, dzik w Polsce ziemniaka ruszyć nie ma prawa, chyba
że nastąpi niedoli poprawa i ucichnie sortów gorszych wrzawa". Kołobrzeg długo jeszcze zbierał (nie ziemniaki) się po zawiłej i niezrozumiałej dla szarego Kowalskiego mowie wodza
z Żoliborza. Siać te ziemniaki czy nie siać? Dziki odstrzelić czy plan inny wcielić? I kto wreszcie do cholery, chodzi do ciemnego lasu, kopać ściółkę pod kartofli półkę? Na te i inne
pytania, odpowiedź przyniosą ciepłe, drugie dania, które ziemniaki dźwigają a kucharze sosem z dziczyzny je polewają.