Nie chodziło o Scholza i o to, co mu niby szef PO wygarnął. Chodziło o uwiarygodnienie Tuska przed wyborami w Polsce
Tusk działał jak Konrad Wallenrod, Kloss albo Stirlitz, bo inaczej nic by nie osiągnął. Przez to niektórzy mogą wątpić w jego zasługi.
Najbardziej obrzydliwy i lizusowski był Leszek Miller, jak zwykle, od kiedy zawdzięcza Platformie mandat europosła. Napisał na Twitterze:
„Dwóch liderów wystąpiło w ostatnich dniach w miastach na P. Tusk w Poczdamie, gdzie mocarstwa ustalały powojenny ład i gdzie był słuchany przez Europę i świat. Kaczyński w Pruszkowie wśród swoich wyznawców, gdzie niejaki Pershing z kolegami próbowali budować swój ład”.
Z tym słuchaniem przez cały świat tego, co ktoś mówi w związku z nagrodą przyznaną w Poczdamie (z całym szacunkiem dla nagrody i laureata), to jest problem zakompleksionego chłopaka z Żyrardowa i kwestia gumkowania wstydliwej przeszłości komunisty, który zrobi wszystko, żeby mu tego nie pamiętano. A skojarzenie z Pruszkowem i Pershingiem tłumaczy się samo, ale chyba nie ma powodu się tym chwalić, nawet po latach.
Wazelina Millera jest tylko niesmaczna, natomiast zachwyty polityków PO, jak to Tusk podbił świat jednym wystąpieniem i stał się liderem tego świata, to już kwestia tego, jakie głupoty trzeba wygadywać, żeby dostać się na listę wyborczą układaną przez Tuska. Zahukani klakierzy własnego szefa uważają, że trzeba coś powiedzieć w tym samym miejscu i czasie, gdy słucha tego adresat, a dopiero wtedy to jest ważne i wysłuchane. Na świecie. Poza tym nikt nic nie wie.
Dla średnio rozgarniętego obserwatora polityki jest oczywiste, że Niemcy chcieli stworzyć Tuskowi warunki do zaprezentowania się w roli tego odważnego, który im wszystko wygarnie. Na potrzeby polskiej kampanii wyborczej i polskich wyborców. Chcieli mu zwyczajnie pomóc. Choćby dlatego, że to, co im niby Tusk wygarnął, wielokrotnie słyszeli od polityków PiS, w tym od premiera Mateusza Morawieckiego i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Nawet jeśli nie osobiście, to przecież Niemcy mają jednak służby dyplomatyczne i wywiadowcze.
Trzeba być kompletnie zahukanym i zakompleksionym prowincjuszem, żeby sądzić, że w 2022 r. do adresatów docierają tylko informacje przekazane bezpośrednio do ucha, albo dostarczone przez gołębia. Niemieccy politycy, w tym kanclerz Scholz, od dawna wiedzą to, co im niby Tusk wygarnął. Choćby to, że „nie ma żadnego powodu, aby w pomoc Ukrainie takie państwa jak Niemcy, Francja czy Włochy angażowały się mniej niż USA, Polska czy państwa bałtyckie”. I co z tego, że nie ma, jak Niemcy to robią, doskonale przy tym wiedząc, co robią. I chcąc właśnie to robić.
Niemiecki rząd doskonale wie, i to właściwie od dnia napaści Rosji na Ukrainę, że potrzeba „zdecydowanie większego wsparcia ze strony Europy. A w szczególności największych i najbogatszych państw takich jak Niemcy. I nie chodzi tu tylko o wsparcie symboliczne, o gorące słowa, nagrody i wyróżnienia, ale o broń, o amunicję, o samoloty, czołgi”. Doskonale wie (bez kontaktów z Tuskiem czy wysyłanych gołębi), że „gdyby pomoc ze strony wszystkich krajów Zachodu (…) była szybsza i większa, to na Ukrainie nie zginęłoby tyle dzieci. Tyle kobiet nie byłoby zgwałconych i zamordowanych. O wiele mniej miast, szpitali i przedszkoli byłoby zbombardowanych”.
Trzeba by brać Niemców i ich polityczne elity za idiotów, gdyby uważać, że nie znają prawdy i dopiero Donald Tusk ich oświeca. Podniecanie się tym Izabeli Leszczyny, Kamili Gasiuk-Pihowicz, Marcina Kierwińskiego, Bartosza Arłukowicza czy Dariusza Jońskiego to tylko dziecinada i obowiązkowe wazeliniarstwo. Najważniejsze jest to, że słowa Tuska nie mają dla kanclerza Scholza i niemieckiego rządu żadnego znaczenia. Przecież i tak zrobią to, co im dyktuje interes Niemiec, a nie moralizatorstwo Tuska.
W przedstawieniu w Poczdamie chodziło o Tuska, a nie o Scholza. O uwiarygodnienie przed wyborami w Polsce lidera opozycji i kandydata na premiera jako suwerennego polityka, jako antyputinowskiego i antyrosyjskiego bojownika. Stąd te zabawne w sumie słowa byłego premiera, że „mieliśmy rację, kiedy namawialiśmy was w 2008 r., a byłem wtedy premierem polskiego rządu, aby przyjąć Ukrainę do NATO. Mieliśmy rację, kiedy ostrzegaliśmy przed fatalnymi geopolitycznymi konsekwencjami Nord Stream 2. Kiedy starałem się w 2014 r., po pierwszym ataku Rosji na Ukrainę, przekonać Niemców, Francuzów, Włochów do Europejskiej Unii Energetycznej, która mogła uniezależnić Europę od dyktatu gazowego Rosji”. Politycy PiS mieli, ale nie Tusk.
Wszystko wygląda inaczej, jeśli się uzna, że Tusk rzucał się jak Reytan, żeby wszystko załatwić, co zatrzymałoby Rosję i Putina, tyle że działał jak Konrad Wallenrod, Hans Kloss albo Standartenführer Max Otto Stirlitz. Przecież inaczej nic by nie osiągnął. Przez to teraz niektórzy (to nie ludzie, to wilki) mogą wątpić w zasługi Tuska, ale wiadomo – o prawdziwej misji Stirlitza też wiedzieli tylko nieliczni. Absolutną potwarzą są zarzuty, jakoby Tusk nic nie mógł, a nawet nie chciał jako szef Rady Europejskiej, że wyłącznie w retrospekcji brzmi bardzo bojowo. Bo, gdyby chciał, to by coś zyskał. No przecież zyskał – najlepiej opłacane stanowisko urzędnicze w Unii Europejskiej.
Powiada Donald Tusk:
„Mam dziś obowiązek i prawo mówić głośno i jednoznacznie o heroicznej walce Ukrainy, o zbrodniach Rosji popełnianych każdego dnia tej wojny, o postawie Europy i o znaczeniu tej wojny dla przyszłości nas wszystkich. Od Kijowa do Lizbony. Dla naszej wolności i naszego bezpieczeństwa”.
Może i ma obowiązek to mówić, tylko wszyscy wiedzą to, o czym mówi.
Wszyscy wiedzą o potrzebie „natychmiastowego zwiększenia dostaw broni, w tym broni ciężkiej, dla Ukrainy. O gwarancjach politycznych dla pełnego członkostwa Ukrainy w Unii Europejskiej, najszybciej jak to możliwe po zakończeniu wojny”. Wiedzą o „kwestii członkostwa Ukrainy w NATO i realnych gwarancji bezpieczeństwa dla Kijowa na przyszłość”. I właśnie dlatego, że wszyscy to wiedzą, Donald Tusk o tym mówi. Bo niczym nie ryzykuje opowiadając oczywistości.
Na marginesie tego, co Tusk mówił o Ukrainie, mógł bąknąć, że „jeśli poczucie winy za II wojnę ma Niemców do czegoś zobowiązywać, to (…) do uczciwego podejścia w kwestii zadośćuczynienia strat narodom, które zapłaciły największą cenę za szaleństwa nazizmu”. Cóż za niezwykła odwaga po przedstawieniu raportu o stratach poniesionych przez Polskę w wyniku napaści Niemiec i okupacji oraz po zapowiedzi wystąpienia rządu z wnioskiem o reparacje. To większa brawura niż to, co Tom Cruise wyczynia na planie filmów z serii „Mission Impossible”. Brawo nasz Kloss i Stirlitz w jednym!
https://wpolityce.pl/polityka/614573-nie-chodzilo-o...