Że nie wiedział, jak i z kim o tym rozmawiać, że nie miał nikogo zaufanego. A gdy przyjeżdżał do wsi i próbował zagadnąć o strażaków, to mu miejscowi powtarzali, by nie rozgrzebywał starych ran, bo nikomu to nie jest potrzebne. – Tego nie było – mówili mu».
Bał się. I opowiadał mi o tym strachu. Jak go przez wiele lat paraliżował i jak bał się powiedzieć prawdę. Nie o siebie się bał, ale o córki, rodzinę, dom i samochód. Bo we wsi wciąż mieszkali uczestnicy tamtych wydarzeń, potem ich dzieci, a potem wnuki. – Wiedziałem, że w obawie przed zemstą nikt inny prawdy nie powie, choć wszyscy o tym wiedzą – mówił mi kilka lat temu.
– To dlaczego pan się zdecydował? – zapytałem.
– Kto jedną nogą na tamtym świecie stoi, ten niczego się nie boi – zażartował.
Opowiadał mi, jak pewnej bezsennej nocy zrozumiał, że jeśli on nic nie powie o domu śmierci, to wraz z jego odejściem wszyscy, którzy wtedy zginęli, pójdą w zapomnienie. Bo mieszkańcy Gniewczyny wymazali z pamięci nazwiska, imiona i okoliczności. Nikt nie opłakiwał ich śmierci. Nie mieli grobów. – Tak jakby ich tu nigdy nie było – powiedział.
PRZECZYTAJ TAKŻE: Kolejna odsłona Akademii Opowieści: "Nieznani bohaterowie naszej niepodległości"
Dobijał do osiemdziesiątki, gdy zaczął to wszystko spisywać. I ciągle był niezadowolony. Cyzelował, poprawiał, dopisywał. I miał do siebie pretensje, że nie zrobił tego wcześniej, bo przez te 70 lat zapomniał wielu szczegółów. Próbował sobie przypominać imiona i jak wyglądali.
W 2009 r. obszerne fragmenty wspomnień Tadeusza Markiela opublikował katolicki miesięcznik „Znak”. Ale publikacja w niskonakładowym magazynie przeszła bez echa. Nie wywołała żadnej dyskusji, na którą Markiel liczył. Był zawiedziony. Już wtedy był odważny, więc chciał, żeby o Gniewczynie wszyscy się dowiedzieli. Żeby po 70 latach ludzie o tym zaczęli rozmawiać i żeby ci zabici Żydzi już nigdy nie zostali zapomniani. To było dla niego ważne. To stało się celem jego życia.
http://wyborcza.pl/AkcjeSpecjalne/7,155762,233475...