- Nazywam się Ewa Natalia Moroz-Keczyńska – zaczyna cichym głosem przewodnicząca zgromadzenia Wiecznaja Pamiat’, na które, po wielu rozmowach i wątpliwościach z obu stron, zostaliśmy zaproszeni. – Wolałabym, żeby tego zgromadzenia nie było… W zeszłym roku i dwa lata temu zostaliśmy w domach. Nie chcieliśmy się dać sprowokować i być zakładnikiem tej sytuacji. Ale miasto stało się zakładnikiem marszu, kontrmarszu i mediów. To dla nas nowa sytuacja. Cenimy sobie spokój. A dzisiaj spokoju nie czuję… Stoimy tu na mrozie, bo chcemy zgody. Nie będziemy krzyczeć o bohaterach, nie chcemy manifestować niczego, poza potrzebą przyzwoitości…
Przyzwoitość – to słowo często pojawiało się w moich rozmowach telefonicznych z Ewą. Obie uznałyśmy je za kluczowe. Podobnie jak słowo – pamięć. Przyzwoitość czyni miejsce na pamięć. A pamięć o ofiarach wymaga stania nieruchomo, w ciszy, bez własnych słów, choćby najbardziej strzelistych. Wtedy można usłyszeć. Co mówią ci, którzy są stąd. O co proszą. Bo proszą w imieniu ofiar.
- Oni najpierw do nich strzelali w lesie, ale potem przypomnieli sobie, że tam jest taki okop po Rosjanach, tam ich zawiedli i zabijali na brzegu – mówi pan Jan Kiersnowski, zięć zamordowanego w Puchałach Starych furmana, Teodora Jakimczuka, lat podówczas 40.
- Przykryli ich potem tylko jedliną i tak zostawili – dodaje później pani Nina Łaskarzewska, córka Jana, zamordowanego również w wieku 40 lat. – Czemu ich tylu było? Był szarwark w Łozicach, zjechali się. Bury już urzędował w Hajnówce, zagonił tych z dobrymi wozami i końmi w las, wrócił mało kto. Jak ojca zabili, myśmy zostali sami. Jeszcze dwie maleńkie siostry, brat głuchoniemy. Wychowywał nas dziadek, który skończył dwie klasy i babcia, która żadnych klas nie skończyła i tylko krzyżyk stawiała, jak gdzieś się było trzeba podpisać. Do Hajnówki z Jagodnego bała się siedem kilometrów iść, że zabłądzi. Bieda u nas była, aż piszczało – płacze.
- Dziadek na procesie podszedł do Burego. „Gdzieś ty ich zakopał?! – pyta. – Gdzie moi obaj synowie?”. A Bury na to: - „Nie pamiętam”. – „Czemuś ty to zrobił?!” – wykrzyknął dziadek, a babcia mi potem mówiła, że Bury odpowiedział tak jakby – „Bo musiałem”. Dziadek się na niego zamachnął, w łeb mu chciał dać, żeby więcej tak nie mógł, ale go złapali pod ramiona i odciągnęli.
- Ja to się tak zastanawiałem, dlaczego teść nie uciekł – zamyśla się pan Jan Kiersnowski. – Ale wóz i koń, to było wtedy więcej niż chałupa. Nikt by tak konia nie zostawił.
- Jeździłem potem, bo pracowałem jako dekarz, po wsiach okolicznych i pytałem ludzi, mówiąc ich językiem. Najpierw nic, nic, a potem, jak zaczynali… - macha ręką i milknie. – Tyle tego…
- Nas takich, z podobnymi opowieściami, są dziesiątki – mówi pani Walentyna Kiersnowska. – Chodzi o to, żeby o tym nie zapomnieć.
Pani Walentyna, lekko przygarbiona, maszeruje energicznie w kierunku cerkwi, w której odbędzie się nabożeństwo żałobne . – Ale wy nie mówcie, „żołnierze przeklęci”, tak nie wolno! – zastrzega. – Wielu z nich dobrze tutaj wojowało, o wolność, o Polskę. – Ale byli też wśród nich mordercy.
- Petra, Joana, Nikifora, Anny, Wasyla… - płynie litania imion, a przez strzeliste okna cerkwi wpada światło i rozbija się na cząsteczki, unoszące się w smudze dymu z kadzidła.
- Czy ten, który zabija dzieci, może być nazwany żołnierzem? – pyta po panichidzie batiuszka, który był obecny przy ekshumacjach i pewnie do dziś ma w pamięci okaleczone, znękane ciała. – Jaki to żołnierz?!
Batiuszka mówi coś jeszcze. – Ci, którzy chcą popatrzeć na marsz, niech sobie idą. Ale wy nie idźcie. Okażmy obojętność tym, którzy manifestują. Do nas należy pamięć o ofiarach.
Mówi po polsku, wyraźnie. Trudno nie zrozumieć. Tym bardziej, że za chwilę powtarza to jeszcze Tomasz Sulima, zachęcający do zapalenia świec w oknach domów, o 17.
- Ten jego zastępca, Rekin, siedział z nim razem w celi. W przesłuchaniach jeden na drugiego winę zrzucał – opowiada w drodze powrotnej z cerkwi pani Nina. – A posadzili z nimi razem szpicla, przy którym wszystko opowiadali, nie tając. On jeszcze grypsy im kazał pisać, że jego żona przekaże. I pisali. Znam jego charakter pisma, Burego. Przez lupę te literki oglądałam.
- Skąd oni mają o tym wiedzieć, ci młodzi, co tu będą maszerować? Nikt im tego nie opowiada, nie uczy o tym, co my tu wszyscy wiemy – tłumaczy pan Jan. – Przeinacza się historię, mówi im co innego, to potem oni to powtarzają.
- Żeby ktoś o tym dokładnie opowiedział – wzdycha pani Nina. – Była u mnie dziennikarka z Polityki, potem przysłała egzemplarz, ale patrzę, czytam, ale tam z tego, co opowiedziałam, raptem kilka słów. Czy to ważne, że miałam na sobie beret i wełnianą spódnicę?! – irytuje się.
- Ten okop w Puchałach Starych, to jest tak za mostkiem, trochę w las, myślę, że trafiłbym, chociaż już wiele lat nie byłem, pewnie zarosło. Pojechałbym z wami chętnie, jak tu wrócicie – deklaruje pan Jan, a ja obiecuję. Jest tyle historii do wysłuchania, zanim rozwieją się, jak kadzidlany dym.
Parę godzin później, o zmroku, znaleźliśmy Puchały Stare, mimo że w Googlach próżno szukać takiej nazwy. Wysiedliśmy z auta, trzeszczał pod nogami zmrożony śnieg, wiatr zacinał lodowato. Znaleźliśmy krzyż, postawiony trzy lata temu, ale powątpiewaliśmy, aby to było właściwe miejsce. Las majaczył na horyzoncie. Już chcieliśmy tam ruszyć, gdy z przeciwnego kierunku nadjechał mężczyzna na rowerze.
- Ale o prawosławnych chodzi? To tam! – machnął ręką w przeciwnym kierunku. – W takiej młodej sośninie. Samochodem nie podjedzie, na nogach trzeba, ale cofnąć się do mostku, tędy przez pole nie, bo rzeczka jest, nie przejdziecie.
Wrócimy tu. Wiemy, że wrócimy. Teraz jedziemy jeszcze na cmentarz w Klichach, który jako pierwszy przygarnął ciała wydobyte z rowu strzelniczego. Z zimna sztywnieją palce. Na kilku grobach mrugają świeczki. Idziemy w kierunku starego drewnianego krzyża. Pod nim stawiamy nasze światełka. Symboliczne. O tej porze migoczą też światełka w oknach niektórych domów Hajnówki. Hajnówki, która prosiła o ciszę i pamięć. Warto jej było posłuchać.