Po przekroczeniu progu mińskiego szpitala automatycznie ma się ochotę wyjść. Smród bród, kiła i malaria. Do tego zejebi**y personel.
Żona miała typowe objawy grypy żołądkowej, gorączka prawie 40 stopni, wymioty i takie takie. Ostry dyżur - lekarz raczył po pół godzinie zejść do gabinetu. Wizyta. Ma Pani zatrucie. Proszę kupić nospę. Dziękuję do widzenia. A może by tak zwolnienie choć na jutro bo nie dam rady do pracy pojechać? Bloczki L4 mi się skończyły. Dziękuję.
Chirurgia.
Po wejściu na oddział chirurgii rzyg z automaty. Nosz k**wa jak można przyjmować pacjentów w takim gównie? Przecież to jest jakiś absurd. Jeszcze brudniej i śmierdzi jak w ubojni. No cóż, muszę bo przecież to moje zdrowie. Stawiam wszystko na jedną kartę. Rejestracja, wizyta, skierowanie na zabieg.
Zabieg.
Połóż się Pan, będę kroił hahaha... Jak mnie kroił to patrzyłem się w sufit i liczyłem zapleśniałe kasetony. Przynajmniej jakoś minęło. Szwy, opatrunek i do domu.
Po zdjęci opatrunku prawie zemdlałem. Krzywo, coś wisi, tu zszyte tam nie. Tak mnie zszył, że wszystko mi popękało, zamiast małej blizny po cięciu i szwach mam k**wa dziurę w ręku jak po postrzale.
Z całego serca odradzam jakikolwiek kontakt z tą placówką a w szczególności z oddziałem chirurgii. Powinni to zburzyć i postawić od nowa.