Biskupi niby deklarują walkę z pedofilią, ale na słowach się kończy. Są też słowa, które ranią. Arcybiskup Antoni Dydycz krytykował media za poświęcanie zbyt wiele uwagi pedofilii w Kościele, a arcybiskup Michalik obwinił ofiary pedofilów w sutannach o to, że prowokują sprawców. Arcybiskup Henryk Hoser chronił księdza Grzegorz K. z warszawskiego Tarchomina, który pomimo wyroku dalej pracował z młodzieżą. Takich przykładów jest więcej. Piszemy o nich w zapisie procederu pedofilii w Kościele, w książce Żeby nie było zgorszenia – Ofiary mają głos. Ofiary skarżą się, że są szykanowane, a przełożeni robią wszystko, by je zniechęcić do nagłaśniania krzywd, które zadali im kapłani. Zgwałconą na śmietniku przez salezjanina Martę proszono, by zastanowiła się, czy rzeczywiście chce sprawę nagłaśniać. Gdyby w episkopacie była wola oczyszczenia, biskupi nie przeszli by do porządku dziennego nad tymi wypowiedziami i postępkami swoich kolegów. Niestety, nie mamy w naszym episkopacie hierarchy na miarę Diarmuida Martina, prymasa Irlandii, który pisał: „Wszystkie instytucje mają wrodzoną tendencję do ochrony siebie i ukrywania swoich brudów. Musimy nauczyć się, że prawda ma moc wyzwalającą, której nie mają półprawdy”. Ale „prawda boli, prawda oczyszcza nie tak, jak eleganckie mydło, ale jak ogień, który pali, rani i przecina”.
Może rzeczywiście jest tak, że – poza polityką wizerunkową – Kościołowi chodzi o pieniądze? Arcybiskup Wojciech Polak z uporem maniaka zaklina rzeczywistość twierdząc, że „Polski system prawny nie przewiduje odpowiedzialności kościelnych instytucji za czyny konkretnych duchownych” pomimo że autorytety prawa wypowiedziały się w tej sprawie jasno na korzyść pokrzywdzonych.
http://krytykapolityczna.pl/swiat/z-nienawisci-do-dzieci-d...